Rozdział 3
Wysoki
chłopa, pół młody gniewny, pół jeździec z innej epoki nie wzbudzał sensacji w
tłumie. Powodem chyba było to, że tłum nie zwracał na nic szczególnej uwagi. Po
raz pierwszy w życiu Lethi była wdzięczna za ludzka znieczulice i pole widzenia
ograniczone jedynie do czubka własnego nosa. Pokusiła się nawet o myśl, że
gdyby Amras zdjął czapkę i tak nikt nie wróciłby na uwagi na jego nienaturalne
uszy. Wolała jednak tego nie sprawdzać, przezorny zawsze ubezpieczony.
Po
wyjściu z pociągu Amras nie stwarzał już problemów. Lethi dałaby sobie rękę
uciąć z przekonania, że to silna potrzeba własnej przestrzeni pozwalał ludziom
z pełną premedytacją nie wpadać na Elfa. Nie byłoby wszak zbyt mile widziane, by
każdy, niefortunnie zetknąwszy się z blondynem, lądował na ziemi , po
uprzedniej wycieczce do parku rozrywki w postaci jednoosobowego diabelskiego
młyna.
- A tak w ogóle to skąd znasz to całe haja, Bruce Lee,
Jacky Chan, trzask prask i koleś leży? – zagaił Marcus
- Haja..? – zapytał elf z powątpieniem.
- Marcus, ty jak coś powiesz – Lethi wzięła się pod boki
– jemu chodzi o sztuki walki – wyjaśniła – to jak powaliłeś tego konduktora.
- No mowie – wtrącił Marcus – Bruce Lee i Jacky Chan.
- Ta i jeszcze Chack Norris – skwitowała dziewczyna – skąd
znasz takie chwyty – skierowała to pytanie do Amrasa.
- Jestem strażnikiem – odparł bez namysłu.
Chwilę szli w milczeniu, czekając aż powie coś jeszcze,
ale on najwyraźniej nie miał w zamiarze zaspokoić ich ciekawości.
- Strażnikiem czego? – nie wytrzymał Marcus.
- Strażnikiem zagłady królowej.
Marcus spojrzał na Lethi, Lethi na Marcusa. Wszak
wiedział, że to ona niby jest zagładą królowej, ale jaką zagładą i jakiej
królowej to już dowiedzieć się nie mogli. Amras jakoś nie chciał, czy tez
raczej nie mógł współpracować w tej kwestii. Marcus już otwierał usta, by coś
powiedzieć, kiedy elf zapytał:
- Co to?
Podążyli wzrokiem w kierunku, gdzie wskazywał palcem.
- To stacja benzynowa – wyjaśniła Lethi i uprzedzając
pytanie, dodała – samochody tu tankują.
Elf spojrzał na nią pytająco, a ona gorączkowo
zastanawiała się, jak kolesiowi, bądź co bądź ze średniowiecza, wyjaśnić
działanie samochodu. Z pomocą przyszedł jej Marcus, najwyraźniej dużo lepiej
rozumiejąc elfickie, w świecie współczesnym zamknięte myślenie.
- Widzisz te karoce, co jeżdżą po tej czarnej drodze? –
wskazał samochody.
- Tak.
- To, bracie – pokazał na dystrybutory – takie
krasnoludzkie urządzenia. Pozwalają wlać magiczny płyn do karoc. Tym płynnym
złotem żywią się wróżkowe, zaklęte w karocach konie. To pozwala karocom
jeździć, a nam nie czuć smrodu łajna na trakcie – zakończył z zadowoloną miną.
Lethi spojrzała na przyjaciela, jak na idiotę
wszechczasów. Kto by do licha uwierzył w takie tłumaczenie? Nie dość, że to
wierutne kłamstwo, to jeszcze tak przekolorowane, że aż szkoda kredek. Wróżkowe
kronie. Kucyki Ponny ze skrzydełkami, tęczowymi grzywami i ogonami. Lethi miała
takie w dzieciństwie. Teraz, [przypomniawszy sobie o nich miała ochotę parsknąć
śmiechem, ale poważna mina Marcusa dość szybko ją ostudziła.
- To dlatego nie widać tu koni – rzekł elf, rozglądając
się oczami, kierowanymi przez mózg z nowo nabytą wiedzą.
- Dokładnie – potwierdził chłopak.
Lethi już chciała go skarcić za opowiadanie bajek, ale
nagle coś sobie uświadomiła. Amras był tu sam. Co prawda władał magią i w
pojedynku karateka z czarnym pasem mógłby mieć z nim problem. To jednak nie
zmieniało faktu, że był jedynym przedstawicielem swojego gatunku w zupełnie
obcym, możliwe, że nieprzyjaznym dla niego świecie. Rozumienie tego świata w
kontekście magicznym, dawało mu zapewne jakiś punkt zaczepienia i pozwalało nie
zwariować. W jednej chwili zrobiło się jej go żal i zapragnęła go przytulić.
Był, jak małe zagubione dziecko, a ona chciała go ochronić. Oczywiście to, że
był nieziemsko wręcz przystojny, mówiła sobie, nie miało żadnego
znaczenia. Wcale.
- Tak to właśnie działa – potwierdziła.
Zerknęła na Marcusa i ujrzała w jego spojrzeniu aprobatę.
Jakimkolwiek wariatem by nie był, Marcus miał łeb na karku.
- Chodźmy już – zarządziła – zobaczymy, co wie poprzedni
właściciel.
***
- Zadbany dwór – orzekł Amras.
- No, facet ma kasy – dodał Marcus.
Lethi, jak każdy miłośnik fantasy, zaznajomiona była z
twórczością rodzimego autora. Główny bohater tejże twórczości, jak przystało na
głównych bohaterów, zamiast podróżować samotnie, co by potworzyska nie dające
ludziom spokoju ubijać, wałęsał się po świecie z niewielką świtą, białogłowej o
popielatych włosach poszukując. Traf chciał, czy też raczej autor iż do świty
bohatera dołączyła postać barwna o niebagatelnym charakterku i pikantnym
języku, którą Lethi z miejsca polubiła. W sytuacji obecnej, gdy przed oczami
miała domostwo, będące celem ich podróży, nie pozostało jej nic innego, jak
zwięźle acz trafnie słowa niebagatelnego charakterku.
- Wcale ładny, kurwa, domek – skomentowała.
Domek
faktycznie był ładny, chociaż ciężko nazwać domkiem rozłożysty trzy piętrowy
budynek budowany, jak oceniła Lethi, na kształt polowy heksagonu. Co prawda,
prawe skrzydło dworu obstawione było rusztowaniami i, o ile Lethi mogła się
zorientować, wymieniano na nim dach. Lewe skrzydło budynku wyglądało, jakby
zazdrośnie i niecierpliwie czekało na swoją kolej. Front domku natomiast lśnił
nowością świeżego odrestaurowania i zapraszał nie mniej lśniącym wyglądem na
oko bardzo drogich drzwi, ulokowanych zgrabnie między dwoma z sześciu kolumn.
Przed wejściem, oczom przyjemność sprawiała biała fontanna tryskająca z
radością wodą z nosów czterech delfinów, stojących na tylnych płetwach. Wokół radości
wody płynącej, podjazd wyłożono kostką. Poza tym plac wprost upstrzony był
zielenią, krzewami, kwiatami, trawą zieleńszą od koloru zwanego trawiastym i
gdzieniegdzie marmurowymi figurkami aniołów. Teren jak okiem sięgnąć, otoczony
był wysokim, na dwa metry żywopłotem.
- Prawie, jak Croft Manor, nie? – zagaił Marcus.
- No brakuje jeszcze żywopłotowego labiryntu, miejsca do
trenowania, kłada i tego denerwującego staruszka z tacą i klekoczącymi
filiżankami – odrzekła Lethi.
- Pewnie jest tam ze dwadzieścia pokoi, a na tyłach basen
– zastanawiał się głośno Marcus.
- Chyba z pięćdziesiąt pokoi i dwa baseny – dodała Lethi
– dobra wbijamy.
Wcisnęła przycisk interkomu znajdujący się przy zdobionej
bramie i przedstawiwszy się, poinformowała osobę po drugiej stronie, że była
umówiona. Zgrzytliwe „tak, oczywiście”
uwieńczone zostało cichym rozsunięciem się bramy. Nikt po nich nie wyszedł,
toteż niespiesznym krokiem skierowali się do głównego wejścia, po drodze
możliwie uważnie acz nie przesadnie lustrując okolicę. Amras miał na głowie
kaptur i patrzył przed siebie.
- Nie podoba mi się tu – mruknął.
- Mnie też nie – odparła Lethi – jakbym miała tyle kasy,
by mnie na coś takiego było stać, na pewno znalazłabym na to lepsze
zastosowanie.
- No pewnie – prychnął Marcus – kupiłabyś sobie trzy razy
lepszego kompa, wszystkie RPGi i kolekcję mieczy.
Lethi już miała rzucić jakąś ripostę, kiedy drzwi, do
których właśnie doszli, stanęły otworem. Lokaj nie miał co prawda metra
pięćdziesiąt, garbu, siwych włosów i klekoczących filiżanek, ale i tak
wyglądał, jakby się urwał z jakiegoś filmu. Wysoki, napakowany, łysy. Garnitur,
jaki miał na sobie, był definitywnie szyty na miarę. Aż strach spojrzeć na jego
kark, w obawie przed nieopatrznie znalezionym tam kodem kreskowym.
- Pan Ti Rence czeka – oznajmił.
Obrócił się na pięcie i ruszył przed siebie, najpewniej
chcą, by za nim poszli. Lethi nie mogła się powstrzymać i zerknęła na jego
kark. Kodu kreskowego, ku niewysłowionej uldze, się nie doszukała, ale i tak
uznała, że koleś nadaje się do filmu o Hitmanie, jak mało kto.
- Myślisz to samo, co ja? – szepnął Marcus, patrząc na
kark mężczyzny.
- Myślę, że za dużo gram – odparła.
Poprowadzono ich długim korytarzem, ozdobionym równie
długim dywanem. Przy ścianach stało więcej zbroi, niż Lethi widziała w całym
swoim życiu, a w życiu widziała całe pięć w jakimś muzeum dawno temu. Były tam
metalowe puszki na rycerzy średniowiecza, szerokie spodnie, metalowe kamizelki
i zdobione hełmy japońskich samurajów, skórzane okrycia należące niegdyś chyba
do wikingów i wiele, wiele innych. Amras wlókł się za nimi w milczeniu, napięty
jak struna. Po krótkiej chwili i całej kolekcji przeróżnych zbroi, stanęli
przed dębowymi drzwiami. Lokaj zastukał delikatnie i, gdy po drugiej stronie
rozległo się wydane mocnym głosem polecenie, wpuścił ich do środka.
Gabinet przypominałby zapewne wszystkie inne gabinety,
gdyby nie szelaka broń biała wiszącą na ścianach. Znajdowało się tu wszystko od
noży myśliwskich, przez sztylety, aż do mieczy, halabard, pik i innych
mongerszternów. Sam wspomniany wcześniej pan Ti Rence miał wyraz twarzy
dobrodusznego wujka. Na oko liczył jakieś 35 wiosen, przydługie włosy koloru
smoły, związane miał w luźny kucyk. Nie wystroił się jak jego lokaj,
ograniczając ubiór do golfu i bordowej marynarki. Niebieskie oczy krył za
szkłami okularów w metalowej oprawie. Siedział za wielkim biurkiem z jasnego
drewna, a przed nim stały dwa wyglądające niezwykle drogo i wygodnie fotele.
- A więc jaki jest problem z mieczem? – zapytał głosem
gładkim, jak jego nie naznaczona zarostem twarz.
- Eee… - Lethi nagle zdała sobie sprawę, że kompletnie
nie wie, co powiedzieć.
- Zajebista kolekcja – wyrwało się Marcusowi, który wciąż
połykał wzrokiem wszelkie bronie i tarcze wiszące na ścianach – prawdziwe?
- Dziękuję – odparł dobroduszny wujek, puszczając chyba
mimo uszu niezbyt cenzuralne określenie jego zbiorów – owszem, prawdziwa.
- A właśnie – Lethi chyba wpadła na pomysł odpowiedniego
wstępu – wie pan coś może o legendzie miecza, który od pana kupiłam?
Oczy mężczyzny zabłysły niebezpiecznie, lecz tylko na
ułamek sekundy. Twarz wyrażająca uprzejme, acz znużone zainteresowanie,
pozostała niezmienna. Splótł palce, opierając łokcie na blacie biurka.
Przyjrzał się uważnie całej trójce. Lethi pochwyciła jego spojrzenie i
mimowolnie lekko zadrżała.
- Nic mi o tym nie wiadomo – odparł po chwili i oparł się
wygodnie na dyrektorskim fotelu – a co? Zmienił się w żabę, albo coś? – zaśmiał
się.
Nie było cienia wesołości w tym śmiechu. Położył ręce na
kolanach, a wzrokiem zaczął wodzić od Marcusa do Amrysa i z powrotem.
- Nie, no żabę to nie.. – rzekła Lethi niepewnie.
- W takim razie może zaczął spełniać życzenia? – jego
wzrok spoczął na Amrysie.
- Nie no, nie powiedziałabym…
Powędrowała spojrzeniem na elfa. Jak miała powiedzieć
obcemu facetowi, że jego miecz zmienił się w szpiczastouchego mieszkańca
książek fantasy.
- A może – Ti Rence sięgnął po coś do szuflady –
podarowałaś mu duszę mała czarownico i teraz jest żywy?
- Co? – Lethi odwróciła się w stronę rozmówcy a potem
wszystko potoczyło się jak w filmie.
Jeden z kopniętych przez Amrysa foteli uderzył w biurko,
wytrącając Ti Rence’a z równowagi.
- Broń! – krzyknął Marcus i rzucił się na podłogę.
Lethi, chwycona przez elfa, również znalazła się na podłodze.
Zdążyła jedynie krzyknąć, kiedy kula przeleciała nad nimi i wbiła się w futrynę
drzwi. T Rence zaklął szpetnie w jakimś obcym języku, ale postanowili nie
czekać na tłumaczenie. Ruszyli biegiem z pochylonymi głowami. Kolejna kula
odbiła się rykoszetem od stalowej zbroi, którą Marcus pociągnął za sobą.
- Kurwęcka mać! – wrzasnął.
Trzecia kula pognała między nimi, kiedy rozdzielili się
przezornie. Jakby tego było mało, z
naprzeciwka biegł w ich stronę kamerdyner.
- Uzbrojony! – pisnęła Lethi.
Łysol, jak na komendę, stanął w pół rozkroku i
wyceplował. O boże, pomyślała Lethi, zginę tu, o boże, boże, boże, w co ja się
wpakowałam?! Chcę do domu! Mężczyzna nacisnął spust
- Padnij! – krzyknęła.
Wpadli w coś lepkiego.
Przez chwilę nic nie słyszała, miała natomiast wrażenie,
że wpadła do wielkiej kadzi z budyniem. Dość rzadkim zresztą. Rozejrzawszy się,
stwierdziła, że faktycznie w czymś pływa, a może lewitowała? Jak okiem sięgnąć
przyjemna, budyniowo-waniliowa konsystencja. Chwyciła za ręce obu swych towarzyszy
i wtedy zorientowała się, że jednak pływa, a właściwie siedzi po pas w
nieprzyjemnie chłodnej wodzie. Budyniowa nieważkość zniknęła, za to coś lało
jej się na głowę. Odsunęła głowę spod strumienia i zerknąwszy w górę,
zorientowała się, że siedzą w delfinowej fontannie.
- Świetnie – skomentowała kwaśno – delfin na mnie smarka.
- Strzelali do mnie, kurwa, strzelali do mnie! – Marcus
macał się po ciele, poszukując najpewniej dziur po kulach.
- Amras, mógłbyś uprzedzić, że rzucisz zaklęcie – Lethi
zwróciła się do elfa.
- To nie ja – rzekł, a właściwie jęknął.
- Strzelali do mnie, kurwęcka mać! Z prawdziwych
pistoletów! Prawdziwych! – biadolił Marcus
- Jak to nie ty? – zdziwiła się Lethi, chyba będąc w zbyt
wielkim szoku, by dopuścić do siebie świadomość, że o mało nie zginęła.
- Musimy stąd spierdalać! – Marcus zaczął gramolić się z
fontanny – zabiją nas, jeśli tu zostaniemy.
- Ty to zrobi… - Amras wziął głębszy oddech – zrobiłaś –
dokończył.
- Ja? – zdziwiła się dziewczyna.
- Tak, jesteś pieprzoną czarodziejką – zgodził się Marcus
– teraz chodźmy stąd!
- Taa, czarodziejką – Lethi pozwoliła się wyciągnąć z
wody – będę karać zło w imieniu księżyca – prychnęła – a z pomocą przyjdzie mi
zawsze miłość, und sprawiedliwość!
- Chodź już! – Marcus tracił cierpliwość.
Jak na zawołanie frontowe drzwi otworzyły się i stanął w
nich wściekły Ti Rence.
- Chodu! – zakomenderowała Lethi.
Pobiegli zygzakiem wzorując się na jakimś filmie. I kto
twierdzi, że Hollywood kłamie? Nad głowami świszczały im kule i gromkie
przekleństwa.
- Może zrób to jeszcze raz? – zaproponował Marcus, gdy
kolejna z kul, zamiast w nich, trafiła w skrzydło marmurowego anioła.
- Nie.. nie wiem jak! – odkrzyknęła.
Dotarli do bramy i mało nie wpadli pod czarne audi, które
zajechało im drogę. Przyciemniana szyba od strony pasażera zsunęła się w dół.
- Wsiadajcie! – zawołał mężczyzna w czerni.
Z braku lepszych perspektyw – wsiedli.
~~*~~
Czekam na dalszą część :) Sakura Lilith Dragonet
OdpowiedzUsuńNo no i co dalej?
OdpowiedzUsuńChibi gaki chce więćej!!! Co dalej?!
OdpowiedzUsuń