27 lipca 2012

Prawo odpowiedniej ceny (5)

Prawo odpowiedniej ceny (5)

     Padało. Odziany był w pożyczony od Korth'a ciemnozielony kaftan, wełniane spodnie i skórzane, mocne buty. Nie uchroniło go to przed deszczem, który nic sobie z tego nie robiąc, spływał po karku wpełzając pod materiał ubrania. Co więcej, zdawało się, że osoba przez niego obserwowana w ogóle nie zwraca uwagi na chłodnawe krople, które dziwnym zrządzeniem losu omijały ją szerokim łukiem. Zapewne jakaś magia, pomyślał zgryźliwie. Kobieta nie wyglądała groźnie, ale ona przecież nigdy nie wyglądała groźnie. Ubrana była w długą, ciemnoczerwoną szatę, za pasem której zauważył różdżkę. Bezwiednie poklepał biedniejszą wersję swojej, schowaną pod kaftanem. Co prawda nie miał zamiaru jej używać, ale kto wie co się przyda w tym dziwnym świecie. Pewniej za to czuł się dzięki ciężarowi żelaznego miecza na plecach, Patile naostrzyła broń specjalnie dla niego. Miecz nadal był nieco za lekki, ale przynajmniej teraz przyzwoicie ostry.

19 lipca 2012

Prawo odpowiedniej ceny (4)

Raz jeszcze przepraszam za kropki, ale chyba nie tak źle się czyta ^ ^ 
Rozdział czwarty, zapraszam ;-)
Prawo odpowiedniej ceny (4)

To była stal, był tego pewien, czuł jej chłód na szyi... Zrobiony był z niej lekko już wyszczerbiony sztylet, którego kościana rękojeść spoczywała w dłoni Korth'a. Ven raz jeszcze przeanalizował niedawne minuty. Zabawne jak taka odrobina czasu może sprawić, że jego życie znalazło się na ostrzu noża, i to dosłownie. W pierwszej chwili, gdy go zobaczył, nie mógł uwierzyć, że oto przed nim stoi brat Luvii. Jak się potem okazało nie to napełniło go największym zdumieniem.
  • Korth? - zapytał wtedy szeptem, bo nie był w stanie wydobyć z siebie nic głośniejszego.
Chłopak przygarbił się nieco, obrzucił pomieszczenie szybkim spojrzeniem, czy aby nikt na niego nie patrzy, po czym odwrócił się na pięcie i ruszył do wyjścia z gospody.
  • Korth, Korth, bracie, gdzie jest Luvia!? - zawołał.
Zapytany nie odezwał się, wyszedł z karczmy, a Ven pobiegł za nim, czując, że tamten chce porozmawiać bez świadków. Przeszli w milczeniu kilka ulic, aż w końcu skręcili w jeden z węższych zaułków. Gdy tylko się w nim znaleźli, Ven zabrał głos.
  • Korth, co się dzieje, czemu nic nie mówisz?
Młodzian odwrócił się gwałtownie, chwycił go za koszulę i przycisnąwszy do ściany, przystawił do gardła nóż.
  • Zawrzyj gębę, idioto! - syknął – jesteś od Setha?

9 lipca 2012

Prawo odpowiedniej ceny (3)

Prawo odpowiedniej ceny (3)

Nie słyszał jej kroków, ani jej oddechu, co dziwne nie słyszał nawet własnego. Albo był martwy, albo to miejsce było poza egzystencją dźwięków. Nie wiedział kiedy tu weszli, jak długo już szli, a nawet jak się tu znalazł. Kiedy się zjawiła, powiedziała, że go poprowadzi, więc ruszył za nią i nagle zorientował się, że tu jest lub raczej dotarło do niego, że jakiś czas tu przebywa. Obejrzał się, ale widok był taki sam jak przed nim. Podążali niezbyt szeroką ścieżką wysypaną czarnym żwirem. Ścieżka ta po obu stronach miała rozmieszczone, co pół metra świeczniki w kształcie ludzkich czaszek. Na myśl przynosiło mu to mroczne świątynie dawnej magii, ale to coś innego zwróciło jego uwagę. Świece wewnątrz płonęły, co nie było niczym niezwykłym, niezwykłe natomiast było to, że ogień ów był czarny, a mimo to dawał światło lub też brak ciemności. Za linią czaszek widniał las, równie czarny jak reszta tego, co widział. Rozpoznawał jednak tylko najbliższe drzewa, bardziej przypominały dziecięce rysunki, aniżeli prawdziwość przyrody. Były jakieś takie płaskie i nie miały liści. Potrafił dostrzec tylko kilka, te niedaleko niego. Reszta wydawała się bezkresną ścianą czerni, która była tu wszak dominującym kolorem. Zupełnie jakby ktoś malujący ten obraz nie miał innych farb. Spojrzał po sobie. On tu nie pasował, jego skóra była dość ciemna, niemal brązowa, jedno oko miał zielone, drugie natomiast raziło krwistą czerwienią. Skórzana zbroja jaką nosił też emanowała kolorystyką na tle tej czerni, podobnie jak miecz na plecach. W tej, za którą szedł, nie widział żadnych kolorów, przynajmniej dopóki się nie obróciła. Wiedziiał, że złote oczy na pewno zmąciłyby stałość tego miejsca. Strasznie długo to trwa, pomyślał.
- Kilka sekund – odparła nie zatrzymując się.
Przystanął nagle zaskoczony, a ona odwróciła się do niego. Miał racje, jej złote oczy i biel włosów wystających spod kaptura mąciły całą tę czerń, sprawiając niemalże, że przestawała istnieć. Otworzył usta by o to zapytać, ale myśl była szybsza.
- Tak, słyszę tutaj twoje myśli – odrzekła.
Ruszyła znów przed siebie.
- I gdyby mnie to obchodziło, przeprosiłabym za brak dobrego wystroju – zaśmiała się.
Mówiła o kilku sekundach, a jemu zdawało się, że spędził tu już ponad godzinę, a może dwie lub dzień. Doszedł do wniosku, że czas działa tu inaczej.
- Nie – powiedziała rzeczowo – tutaj w ogóle nie działa czas.
Przez chwilę jego myśli okrążyły ten temat, spojrzał na prawą rękę. Zegarek, który dostał od ojca Luvii został w posiadłości, ale miał wrażenie, że gdyby go miał, wskazówki zatrzymałyby się.
- Nie – rzekła zupełnie nagle – wskazówki biegłyby dalej żyjąc własnym życiem, podobnie jak twoje serce bije w swoim rytmie, nawet jeśli nie ma tu czasu. A potem musiałbyś po prostu go nastawić, bo po powrocie na pewno nie pokazywałby właściwej godziny.
- Uhm – mruknął, nie lubił, gdy ktoś mu grzebie w głowie.
- Przykro mi – jednak w jej tonie nie było skruchy – to nie ode mnie zależy, ale niedługo będziemy na miejscu i już nie będę cię słyszeć – wyjaśniła.
Nieokreślony czas później dotarli do rozwidlenia dróg, a ona bezzwłocznie skierowała się na prawo. Kiedy zapytał ją dokąd prowadzi druga odnoga, odrzekła, że tamtędy przechodzą dusze. Pomyślał o Luvii, czy ona też poszła tą drogą?
- Luvia jest tam, gdzie powinna teraz być – odpowiedziała na niezadane pytanie – Nie martw się, niedługo będziemy na miejscu.
Dzięki bogom, pomyślał, na co ona zaśmiała się znów dźwięcznie. Miała rację, po jakiejś godzinie marszu, czy też po czasie, którego tu nie spędzili, dotarli do zmiany w krajobrazie. Była subtelna, lecz od razu zauważalna. Wszakże trudno przeoczyć wiszące w powietrzu drzwi na końcu żwirowej ścieżki. Wejście, co było chyba najbardziej zadziwiające, odznaczało się nieskazitelną niemal, choć jednocześnie nie rażącą bielą. Kolor ten wyróżniał się nie tylko kontrastem, lecz najbardziej swoją trójwymiarowością, w porównaniu do płaskości reszty krajobrazu. Na drewnie wyryte były obrazy czaszek, kości i kos, a także symbole, których znaczenia nie znał. Klamka natomiast była chyba ze srebra. Lekko skrzyła się w czerni powietrza. Śmierć otworzyła drzwi i wpuściła go do środka. Znaleźli się w niewielkim korytarzyku. Tu również nie było żadnych kolorów poza czernią, ale przynajmniej ogień w ściennych lichtarzach był normalny. Otworzyła kolejne drzwi i weszli do sporego pokoju. Przed nim stał stół za którym zasiadały jakieś postacie. Wszystkie wyglądały jednakowo – miały ciemne szaty z kapturami pod którymi zamiast twarzy widział coś, co mógłby jedynie nazwać zorzą polarną na nocnym niebie. Śmierć wyminęła go i usiadła na najbliższym fotelu, obdarzyła go spojrzeniem złotych oczu.
- K... kim jesteście? - zapytał spoglądając na postacie bez oblicza.
Przez chwilę zapomniał gdzie się znajduje. To co widział pod kapturami, ten bezkres wszechświata, zafascynował go do tego stopnia, że poczuł iż pragnie się w nim zatopić. Na wieczność, która jest niczym w porównaniu z tym bezkresem. Na zawsze, które przecież nie istnieje, jako że nie istnieje tutaj czas. Zapragnął spędzić ten nieistniejący czas na odkrywaniu bezgraniczności tego, co było pod kapturami.
- Jesteśmy śmierciami wszystkich światów – powielony głos rozszedł się echem po pomieszczeniu.
- Jesteś inna niż one, są takie jednakowe– stwierdził z trudem odrywając wzrok od wszechświata pod kapturami.
- Nie są – odparła śmierć spokojnie – ale ty tego nie możesz zobaczyć.
- Dlaczego?
- My śmierci przyjmujemy taki kształt, jaki skrycie wyobrażają sobie umierający – wyjaśniła – one należą do innych światów. Ty jesteś osobnikiem wierzącym w jedną śmierć, taką, jaką widzisz tutaj – wskazała na siebie – dla ciebie, one są jedynie dodatkiem, tłem.
- A gdybym podszedł bliżej? - zawahał się.
- Potrafiłbyś skupić wzrok tylko na jednej z nich naraz, a każda na którą być spojrzał, wyglądałaby tak – znów wskazała na siebie.
- Ale dlaczego, przecież należą do innych światów.
- Nie jesteśmy tym, czym nas widzicie śmiertelnicy – odezwał się powielony głos bezkresności – ale wy nie jesteście w stanie zobaczyć nas takimi jakimi naprawdę istniejemy.
- Więc gdybym zobaczył którąś z was w innym świecie wyglądałybyście tak jak moja eee... - zamilkł nie wiedząc, czy wolno mu użyć takich słów.
- Jak śmierć z twojego wyobrażenia – odpowiedziało bezkresne echo.
- Przybyłeś tu jednak w określonym celu – odezwała się białowłosa.
- No tak. Chcę, byście pomogły mi wskrzesić Luvię – odparł.
- Czyli...? - rzekł powielony głos zachęcająco.
Ven wyprostował się i przybrał oficjalną pozę. Co zresztą nie za bardzo mu wyszło, gdyż włosy miał rozczochrane, cienie pod oczami szpeciły jego twarz, a na skórzanej zbroi zostały jeszcze ślady krwi niedawnego przeciwnika. Nie miał pojęcia na ile powinien zajmować się w tym przypadku etykietą, ale to chyba nie mogło zaszkodzić. Poza tym, jak sądził, one dokładnie wiedziały co chce powiedzieć. Po prostu wymagały by to właśnie powiedział, dla zachowania porządku, czy też obrzędu, lub dopełnienia rytuału. W pomieszczeniu rozlała się gęsta atmosfera wyczekiwania - jakby zapalony lont, prowadzący do kulminacji występu, zbyt wolno się spalał. Jakby wszyscy zawiesili na tym loncie spojrzenie, sprawiając, że ze stresu palił się jeszcze wolniej. Demon ukłonił się z szacunkiem. Jeśli miał prosić o coś tak ważnego, musiał im pokazać, że naprawdę mu zależy.
- Ja, Sora no Ven pragnę skorzystać z prawa odpowiedniej ceny – rzekł w końcu.
- Czy wiesz na czym to polega? - zapytała Śmierć.
- Pojęcia nie mam – rzekł rozkładając ręce i na wszelki wypadek dodał – o pani.
- Prawo odpowiedniej ceny nie może zostać cofnięte – bezkres głosu znów wypełnił pomieszczenie.
- Czytałem o tym – przytaknął.
- Jeśli powołasz się na nie po wysłuchaniu owej ceny – dokończyły szepty wszechświatów.
- Jaka jest wasza cena?
W chwili w której to powiedział, pożałował pytania. Głęboko w jego sercu rozpalił się ognik strachu, który narastał z każdą nieistniejącą tu sekundą. Co, jeśli zechcą w zamian jego życie? Nie bał się umierać, nie chodziło o to, za Luvię oddałby i sto żyć, gdyby je miał. Panicznie natomiast obawiał się spędzenia wieczności po śmierci, bez możliwości ujrzenia ukochanej, przytulenia jej, pocałowania. Przywołał jej obraz w głowie, ale jak na złość jedyne co zobaczył, to gałęzie przebijające jej skrzydła. Wspomnienie dźwięku łamanych kości i cichego uciekającego z jej płuc powietrza wypełniło na chwilę jego głowę. Skrzywił się na ten widok, serce mu załomotało z tłumionego gniewu i rozpaczliwej bezradności.
- Oddasz nam swoją demoniczną moc. – rzekła bezkresność pod kapturami, wyrywając go z niechcianych wizji.
Ven milczał. Moc go nie obchodziła, a jedyne czego się w związku z tym obawiał, to brak możliwości chronienia ukochanej. Czym byłby przy niej, wampirzej czarownicy, bez swojego demonizmu? Zwykłym człowiekiem, którego to ona musiałaby ochraniać na każdym niemal kroku. Byłby kimś takim jak... Elizabeth. Przez chwilę rozważał możliwość poproszenia ją o przemianę. Gdyby została jego wampirzą matką, miałby niemal tyle samo siły i nadal mógłby ją ochraniać. Jednak myśli jego w końcu wskoczyły na właściwe tory. Moc. Tylko moc? Czy to było, aż tak łatwe?
- To wszystko? - zapytał.
- To wszystko czego żądamy – odparła Śmierć.
- Ale będziesz musiał zrobić coś jeszcze, żeby ją odzyskać. Coś, co nie zawiera się w cenie, lecz w samym prawie – dodało echo spod kapturów.
- O co chodzi? - Ven aż zadrżał.
- Zostaniesz zesłany do innego świata – zaczęła złotooka.
- A twoje zadanie polegać będzie na odnalezieniu Luvii, jej alternatywnej wersji – rzekła bezkresność.
- Istnieje jej alternatywna wersja?! - zdziwił się.
- Więcej niż jedna, choć mniej, niż można byłoby się spodziewać – Śmierć wydawała się zawiedziona.
- Twoja Luvia zneutralizowała już większość nich.
- Jak to? - nie zrozumiał.
- O ile nam wiadomo – zaczęła Śmierć – twoja Luvia jest jedyną z nich podróżującą po światach. Kiedy w jakimś świecie pojawią się dwie alternatywne jednostki, ta silniejsza neutralizuje słabszą, a świat sam z siebie nakłada resztę na nowy tor istnienia.
- Czy tam, gdzie się udam, jest alternatywna wersja mnie? - zapytał.
Obawiał się trochę, że bez swojej mocy, może okazać się za słaby. Jeśli zostanie zneutralizowany, nie zdoła uratować swojej wampirzycy. Odgonił jednak tę myśl. Nawet jeśli spotka własnego siebie, bez względu na to jakich środków będzie musiał użyć, pokona go.
- Nie zdołaliśmy zlokalizować alternatywnej jednostki. – odpowiedziano mu.
- Więc albo nie ma tam drugiego mnie, albo nie możecie go znaleźć. – zauważył.
- Raczej to pierwsze – odparła Śmierć – Bez względu na to skupić się musisz na odnalezieniu jej.
- I co potem? - coś czuł, że odpowiedź mu się nie spodoba.
- Musisz przyprowadzić ją tu – odpowiedziano mu.
- Takim samym sposobem jak sam się tu dostałeś – dodała Śmierć.
- I pozbawić ją życia – wszechświat spod kapturów kontynuował – by możliwa była zamiana dusz.
- Wiedziałem, że jest w tym jakiś haczyk – odrzekł zgryźliwie.
- Czy nadal powołujesz się na prawo odpowiedniej ceny? - zapytała Śmierć bez ogródek.
- Zapewne moc zabierzecie mi przed wypełnieniem zadania? - był tego pewien.
- Owszem – odpowiedziano mu.
Znów milczał dłuższą chwilę. Ta druga Luvia, najprawdopodobniej wygląda tak samo. Czy widząc ją, będzie w stanie pozbawić ją życia? Czy naprawdę musi to zrobić, czy może sprawdzają jego determinację? Bez względu na to pozostawał kolejny problem. Musiał przekonać ją by przyszła z nim tutaj. Raczej nie sądził, że się poświęci, więc musiał wymyślić wiarygodną bajeczkę. To wszystko było cholernie pokręcone, ale jeśli takie były wymogi, to nie miał wyboru.
- Będzie to trudne – odparł – ale zgadzam się. Znając wasze żądanie, powołuję się na prawo odpowiedniej ceny! - rzekł z mocą.
- W takim razie bywaj młody wojowniku – Śmierć uniosła blady palec w jego stronę.
Później pomyślał, że był to jakiś rodzaj błyskawicy, dziwnym zbiegiem okoliczności tylko jarzyła się krwistą czerwienią. Ciemność nastała nagle, jakby ktoś zgasił jedyną palącą się w pokoju świecę. Co dziwne nie poczuł bólu jakiego się spodziewał, nie poczuł zupełnie nic.

Nie wiedział ile spał, przez zasłonę nieświadomości w końcu przedarł się krzyk mew i zapach ryb. Doszła do niego przerażająca świadomość własnej niemocy i czyjś donośny krzyk.
- Szybciej jełopy! Nie będziemy tu ładować do wieczora!
Ven zorientował się, że leży gdzieś między ładunkiem i jeśli szybko się nie podniesie, gdy go znajdą, gotowi są uznać, że chce ich okraść. Wstał gwałtownie, trochę zbyt gwałtownie, bo zakręciło mu się w głowie, oparł się o jedną ze skrzyń, by nie stracić równowagi. Własna niemoc przygniatała go, ale inna rzecz, ta, która go nie przygniatała, przyprawiała go o lekkie przerażenie. Nie czuł znajomego ciężaru swojego miecza na plecach. Spojrzał po sobie, nie miał też swojej skórzanej zbroi, ani butów w których cholewie powinien znajdować się sztylet. Cudownie, zabrały mu moc, broń, odzienie i wszystkie pieniądze jakie miał przy sobie. Czyż to nie ironia losu? Wylądował bogowie wiedzą gdzie, bogowie wiedzą kiedy i nie miał bladego pojęcia jak znaleźć tutejszą Luvię. Sądząc po zapachu znajdował się w porcie, a patrząc w niebo wywnioskował, że jest gdzieś około czwartej po południu.
- Panie kapitanie, powinniśmy wyrobić się za jakieś trzy godziny! – odkrzyknął ktoś.
- Ruszać się, ruszać, bo nie dostaniecie kolacji!
O dziwo głos wypowiadający te słowa ubarwiony był dobrodusznym tonem. Ven przyjrzał się mężczyźnie nazwanym kapitanem. Był to rosły facet o okrągłej przyjaznej twarzy i równie okrągłym brzuchu. Miał na sobie wielkie, niezawiązane, czarne buty, ciemno zielone, marynarskie spodnie i brudny, chyba oryginalnie biały podkoszulek. Co dziwne, nie miał opaski na oku, kapelusza, haka zamiast dłoni, czy drewnianej nogi. Na jego ramieniu trudno byłoby się doszukać papugi. Nie był zatem typowym kapitanem z książek, ani tym bardziej piratem. Łódź przycumowana niedaleko za jego plecami, wydawała się tak zwyczajna, że aż nie na miejscu. Żagle były zwinięte, ale na burcie nie dało się zauważyć żadnej nazwy, czy godła. Nie była to barka rybacka, raczej miała przeznaczenie handlowo transportowe. Młodzi, silni mężczyźni co chwilę wnosili na pokład jakieś skrzynie. Były już teraz demon uznał, że kapitanowi dobrze z oczu patrzy, więc może zasięgnąć informacji. W końcu gdzieś trzeba zacząć. Mimo wszystko trochę niepewnie czuł się bez broni i mocy. Idąc w stronę mężczyzny pomyślał ponownie o Elizabeth. Prawdę mówiąc był pełen podziwu dla jej odwagi i determinacji, jakby spojrzeć na to z tej strony, była dla niego poniekąd wzorem do naśladowania.
- Przepraszam bardzo – odezwał się Ven, zbliżywszy się na odległość, która pozwoliła mu nie podnosić głosu.
- Tak? - tamten podniósł oczy znad jakiejś listy.
- Jestem nietutejszy, a poszukuję pewnej damy, czy mógłby mi pan udzielić informacji?
Niebieskie, inteligentne oczy przyjrzały się pytającemu, władającemu językiem zamożnych, chociaż na takiego nie wyglądał.
- To zależy kogo poszukujesz mój chłopcze.
- Nie wiem nawet czy jest w tym mieście, prawdę mówiąc, zupełnie nie wiem gdzie ja jestem – Ven westchnął – poszukuję Luvii, ma czarne włosy, czy może słyszał pan o niej? - zapytał z nadzieją.
- Czy słyszałem? - okrągła twarz stała się jeszcze okrąglejsza od wesołego uśmiechu. - Panienka Luvia jest chyba najbardziej znaną osobą w królestwie.
- Więc wie pan gdzie ona jest?
- Mój drogi chłopcze, o ile się nie mylę, po zostaniu doradczynią króla, zamieszkała na stałe w stolicy.
- Daleko stąd?
- Miesiąc czasu z dobrymi końmi lub trzy dni morzem – odparł kapitan, a widząc minę Ven'a, dodał – zmierzamy właśnie tam, więc jeśli chcesz się zabrać pomóż przy załadunku.
- Nie mam żadnych... - zaczął.
- Wiem, widzę – odparł biorąc się pod boki – Teris! Pokaż chłopakowi gdzie są nasze skrzynki, pomoże przy załadunku!
Niski, łysawy facet koło trzydziestki podbiegł na zawołanie.
- Teris jeste – powiedział podając mu rękę.
- Sora – odparł bez wahania Ven.
Nie wiedział, czy jego alternatywna dusza jest tu tak samo znana jak Luvia, wolał nie ryzykować. Poprowadzono go do miejsca, niedaleko którego się obudził. Szięki pomocy Ven'a uwinęli się pół godziny wcześniej, na co zadowolony kapitan poklepał wszystkich wchodzących na pokład po plecach i obiecał porządną strawę. Trzy dni podróży minęły powoli i nudno, Ven trzymał się na uboczu. Nie chciał być zapamiętany w żaden sposób, dlatego konsekwentnie odmawiał alkoholu i proponowanych gier karcianych. Z wdzięcznością natomiast przyjmował posiłki i pomagał przy pracach pokładowych. Kapitan obserwował go skrycie. Sora, jak przedstawił się ten czarnowłosy chłopak, wyglądał albo na uciekiniera, albo na człowieka, który właśnie wszystko stracił. Szukał doradczyni króla, ale czego ktoś taki jak on mógł od niej chcieć? Jedno było pewne. Jego ubiór i brak pieniędzy nie pasowały do tego jak się wysławiał, a wysławiał się jak szlachcic. Mimo to kapitan nie pytał, nie był typem wścibskiego plotkarza i prawdę mówiąc ta cała sprawa śmierdziała mu na milę. W związku z tym uznał, że nie powinien się mieszać, a im mniej wie, tym lepiej dla niego. Mimo wszystko Sora nie wyglądał mu na przestępcę, raczej na kogoś bardzo zagubionego. Trzeciego dnia pod wieczór dopłynęli w końcu do portu. Ku swemu zdziwieniu Ven dostał mieszek ze złotymi monetami, gdy już skończyli rozładunek towaru. Kapitan wyjaśnił, że to zapłata za jego pracę.
- Dziękuje – odparł nadal zaskoczony Ven – Gdzie powinienem się teraz skierować?
- Nie wiem, mój drogi chłopcze, powinieneś dalej zasięgnąć języka, na pewno ktoś będzie wiedział gdzie jej szukać.
- Dziękuję, jeszcze raz bardzo dziękuję! - po czym uścisnął mu rękę i odszedł między ludzi.
Kapitan pokiwał tylko głową, obserwując znikającego w tłumie młodego człowieka. Coś czuł, że ów obcy, prędzej czy później, wpakuje się w kłopoty. Świeżo opłacony Ven przeciskał się między tłumem ludzi spieszących w sobie znanym kierunku i celu. Mijali go marynarze, wokół których unosił się odór rybny, kupcy, zbyt biedni by pozwolić sobie na obstawę, ale zbyt bogaci by tego nie pokazać, dziewki starsze i młodsze, z koszami owoców i warzyw idące do domu lub na targ. Mężczyźni niosący skrzynie na statki, lub też owe statki rozładowujący. Nie wiedział dokąd powinien się udać, ani z kim rozmawiać. Mógł co prawda zacząć wypytywać, poczynając od mężczyzny, który właśnie nieudolnie próbował ukraść mu sakiewkę. Chwycił rzezimieszka za nadgarstek, zdziwiony własną, bądź co bądź ludzką, szybkością.
- Puszczę cię teraz, a ty pójdziesz sobie i zapomnimy o sprawie, gra? - wysyczał mu niemal w twarz.
Złodziejaszek, najwyraźniej nieprzyzwyczajony do bycia nakrytym, pokiwał tylko głową z lekkim przestrachem. Parę kroków od nich przeszło dwóch strażników miejskich, na co Ven zareagował błyskawicznie ściskając niedoszłego złodzieja i klepiąc go po plecach, rzekł.
- Dzięki, do zobaczenia stary druhu!
Strażnicy nie zwrócili na niego większej uwagi. Czarnowłosy puścił zaskoczonego człowieka, po czym rzuciwszy mu znaczące spojrzenie ruszył w dalszą drogę. Nie chciał rzucać się w oczy, nie wiadomo czy straży by się spodobało, iż ktoś wypytuje o doradczynię króla. W końcu stanął przed gospodą – zwyczajowym rynkiem informacji. Z tego co dowiedział się na statku, Elinberg był stolicą królestwa Denn, co za tym idzie największym i najbardziej zaludnionym miastem. Widać to było zresztą w porcie, człowiek dosłownie nie mógł zrobić kroku, żeby nie musieć kogoś przepraszać za szturchnięcie czy zmiażdżenie stopy. Gospoda z zewnątrz też prezentowała się obiecująco. „Pod zatopionym statkiem”, cóż za wdzięczna nazwa. Wszedł raźnym krokiem, przybierając pozę pewnego siebie człowieka, który stara się wyglądać absolutnie nie obco. Tak jak się spodziewał tawerna była pełna wszelakiego ludu. Główna sala była dość obszerna, ale zauważył wejścia do kolejnych, mniejszych. Za długim, drewnianym kontuarem stał chudy, niesamowicie wysoki mężczyzna w poplamionym fartuchu, z przewieszoną przez pas szmatką. Miał nieco szczurzą twarz, ale o dziwo dość przyjazną. Jego kędzierzawe, ciemne włosy były nieco rozczochrane, a spojrzenie zmęczone, choć czujne. Ven skierował się od razu do niego. Któż może więcej wiedzieć w takim miejscu aniżeli jego właściciel i najlepszy słuchacz zarazem?
- Przepraszam bardzo... - zaczął Ven.
Człowiek o szczurzej twarzy podniósł na niego oczy i wyszczerzył niekompletne uzębienie.
- A witamy, witamy "Pod zatopionym statkiem”, co podać?
- Potrzebuję informacji – Ven nachylił się nad barem.
- Jak wszyscy – karczmarz znów wyszczerzył to co zostało z jego zębów, ale ściszył głos.
- Niech mi pan powie, dobry człowieku – zaczął Ven – ile będzie mnie kosztowała informacja na temat aktualnego pobytu Luvii, doradczyni króla?
- Luvia, ach... - karczmarz podrapał się po brodzie, prostując się na pełną wysokość.
W tym momencie ktoś położył Ven'owi dłoń na ramieniu.
- Chodź. - powiedział osobnik za nim.
Były demon obejrzał się powoli. Ten, który go zaczepił miał na sobie pelerynę z kapturem, jego twarz była skryta. Jednak głos wydawał się znajomy.
- Kim jesteś? - zapytał czarnowłosy.
Osobnik lekko uniósł głowę ukazując swe oblicze. To był... Ven oniemiał. Nigdy by się nie spodziewał, że zobaczy go tutaj. Młody, około osiemnastoletni chłopak, z brązowymi związanymi zwykle w kucyk włosami i przenikliwymi zielonymi oczami. Tak, wszystkie wątpliwości zniknęły, gdy tylko Ven zobaczył te oczy! Przed nim stał Korth - brat Luvii.

3 lipca 2012

Prawo odpowiedniej ceny (2)

Rozdział 2 ;-) 
Prawo odpowiedniej ceny (2)



Ona nie żyje, nie żyje! Wpadł do pomieszczenia pełnego książek. Nie żyje, jest martwa! Naokoło niego na każdej możliwej ścianie stały półki z literaturą. Nie żyje, w jej ciele nie ma duszy! Zabrał się do przeszukiwania pierwszej z brzegu półki. Nie żyje, jej serce jest nieruchome! Czemu tu u licha jest tyle książek! Jak miał znaleźć tą jedną?! Jest martwa, martwa! Skorupa bez świadomości! Potknął się o mały stosik leżący na podłodze, padł na twarz. Te matowe oczy... Podniósł się na kolana. Te nieruchome usta... Przycisnął do piersi jakiś tom, bogowie, jakby chciał ją teraz przytulić, objąć, usłyszeć bicie jej serca. Przymknął oczy, ponownie zobaczył boże gałęzie. Usłyszał łamane kości skrzydeł, dźwięk przebijanego ciała, zadrżał. Przecież to nie możliwe, ale ona umarła, umarła tym razem naprawdę. Zadrżał ponownie. Jej oczy, które straciły blask. Ven skulił się na podłodze. Stracił ją, stracił swoją ukochaną.