>>Zaklęcie umarłych<<
Serdecznie zapraszam do czytania ;-)
(2)
Coś szczypało w prawym ramieniu, od dłuższego czasu uparcie
próbując wyrwać ją z błogiej nieświadomości. W końcu dała za wygraną i powoli
uniosła powieki. Pierwsze, co zobaczyła to wpatrujące się w nią fioletowe oczy. Wzdrygnęła się odruchowo,
lecz potem pomyślała, że jak na łowce ma całkiem łagodną twarz. Oparła się na
łokciach i spojrzała za nim. Poza tym, że zniknęły ciała, a stosik kości przy
ognisku nieco się zwiększył, nic się nie zmieniło. Znowu jadł i pozbył się
ciał, zatem ile spała? Skrzywiła się, bo ramie znów za szczypało, spojrzała w
tamtą stronę. Rękaw bluzki był cały rozcięty, a ramie fachowo obandażowane.
Pachniało trochę jakby miętą i jakimiś ziołami, których nie znała. Otworzyła
usta, by coś powiedzieć.
-
Sporo promieni słońca przebiło się na polane
podczas dnia – powiedział, nim zdążyła się odezwać
-
Um...
-
Większość z nich dosięgła cię – kontynuował –
ale nie zostawiły najmniejszego śladu na twojej skórze, nie mówiąc już o
spaleniu jej.
Jego twarz wyglądała tak, jakby dobrze znał to zjawisko.
Jakby widok słońca nie spalającego wampira był czymś zupełnie normalnym.
Również ton głosu nie zdradzał najmniejszej nutki zaciekawienia, czy też
zdziwienia. Mimo to czuła, że temat nie został podjęty bez powodu.
-
Naprawdę? – zapytała.
-
Obejrzałem twoje karwasze – podjął z pozoru
odmienny wątek. - nie da się ich zdjąć.
-
Rzeczywiście – przytaknęła posłusznie, podnosząc
się do pozycji siedzącej.
-
Nie ma na nich żadnych znaków – kontynuował –
mimo to wyczuwam w nich potężną magię – podniósł jej rękę za przegub. - Są w
środku , prawda?
-
Eeee...
-
Znaki -
odpowiedział na niezadane pytanie – są pod metalem.
Przytaknęła ponownie. Puścił jej rękę, która opadła
swobodnie na jej kolano. Wampirzyca przyglądała się Łowcy z niemym
zaciekawieniem, a jej zdziwienie jego zachowaniem sięgało niemal zenitu.
-
Ale nie wyryte na metalu – kontynuował – masz je
na rekach. Karwasze nie chronią ciebie, lecz znaki które masz na skórze. To
potężna magia.
Zdębiała. Skąd u licha to wiedział? Czy w jakiś sposób
prześledził jej wspomnienia? A może był aż tak domyślny? Nie! Przecież nie
można być AŻ TAK domyślnym! Poza tym on nie pytał, on wiedział, po prostu się
upewniał.
-
Samoczynnie chronią cię przed słońcem –
powiedział.
-
Do pewnych temperatur – uzupełniła automatycznie
-
I potrafisz stworzyć tarczę.
-
Która wytrzyma pewne obciążenie fizyczne i
magiczne.
-
Skąd to masz?
- więc jednak jest coś czego nie wiedział!
-
To zmodyfikowana tarcza magów – rzekła –
dostałam ją od Niej na ponownie...
Jej wzrok padł na pakunek z którym wbiegła na polanę
poprzedniej nocy. Coś było z nim nie tak, wyczuwała jakąś zmianę, choć jeszcze
nie mogła ustalić na czym owa zmiana polega. Sięgnęła po tobołek.
-
Od niej? – ponaglił.
Wampirzyca nie zwróciła jednak na niego uwagi. Wstała
gwałtownie z zawiniątkiem w ręce. Łowca nawet się nie ruszył, najwyraźniej
pewny, ze nie musi się obawiać z jej strony ataku. Zresztą on, to był teraz
najmniejszy problem. Dziewczyna rozpakowała tobołek szybko, ale ostrożnie.
-
Psia mać! - zaklęła
Coś drewnianego, o walcowatym kształcie wypadło jej z rąk i
potoczyło się w stronę ognia.
-
Psia mać! - zaklęła ponownie – Zabrał to! Ten
drań to zabrał!
Łowca wstał powoli i chwycił ją za ramiona. Jej gniew
ustąpił pod naporem szczypiącego bólu w ramieniu.
-
Co ci zginęło? - zapytał spokojnie – I kto ci to
ukradł?
-
Zwój – krzyknęła – Ten cholerny mag go zabrał!
Musimy go odzyskać! Wiedzą, że po niego wrócę, więc tym razem będą go lepiej
pilnować - mówiła nawet nie mając czasu na wdech – ale bez względu na to, że
się nas spodziewają, musimy spróbować! Musimy go odzyskać!
Puścił ją i odstąpił krok. My? My musimy go odzyskać?
Najwyraźniej dziewczyna wdrożyła go do swego plany nawet nie pytając o zdanie.
Będą lepiej pilnować zwoju, czyżby już raz pilnowali, lecz gorzej? Przyjrzał
się jej uważnie. Była tak inna od wampirów, które dotąd spotykał,
taka...ludzka?
-
Ukradłaś ten zwój – to nie było pytanie,
stwierdził fakt.
-
Będziemy musieli wejść do miasta, oczywiście ja
cichaczem i będę musiała pogadać z paroma... – umilkła, gdy dotarły do niej jego
słowa
Patrzył na nią spokojnie, a jego twarz była idealnie
pozbawiona jakiegokolwiek dającego się odczytać wyrazu. Po jej obliczu
natomiast przepłynęła cała kaskada uczuć. Najpierw zaskoczenie, poprzez gniew
zmieszany z dezaprobatą, mina obrażonego dziecka, smutek przeradzający się w
rozpacz, a na sam koniec skrucha. W końcu potwierdziła kiwając głową, a jej
twarzy przybrała wyraz wymuszonej obojętności.
-
Ten zwój nie należy do nich – powiedziała.
-
Zdążyłem się domyślić.
-
Muszę go odzyskać, nie ważne za jaką cenę –
spuściła głowę jakby się nad czymś zastanawiając – pójdziesz ze mną? – zapytała
w końcu
-
Dwa tysiące sztuk złota – odparł – plus
wyżywienie.
Zamarła. Czy on naprawdę powiedział, że chce pieniędzy?
Otworzyła usta ze zdumienia. Nie chodziło nawet o to, że cena była kolosalna,
ale pieniądze w ogóle. Tamten typek z kusza zaproponował zapłatę. Na jakiej
podstawie łowca sądził, że ona ma więcej pieniędzy? A może był jakiś inny powód
tego, że ją uratował? Przygryzła wargę.
-
Potrzebuje cztery zwoje – powiedziała
zastanawiając się, czy cena wzrośnie czterokrotnie.
-
Więc pięćset za zwój – odparł.
-
Ale ja...
Nie ważne za jaką cenę, tak przecież powiedziała, a on
pewnikiem pomyślał, że chce go zatrudnić. Słyszała co prawda o łowcach
pracujących jako ochroniarze, ale mnich ochraniający potępioną? To było co
najmniej absurdalne. Z drugiej jednak strony, jeśli dobrze się zastanowić jedna
z wieści jakie krążyły na ich temat, to to, że są niezwykle honorowi i uczciwi.
Postępują wedle jakiegoś swojego kodeksu i ponoć nic nie jest wstanie zmusić
ich, by go złamali.
-
Dobrze – zgodziła się.
Sięgnęła do torebeczki przy udzie i chwile w niej coś
szukała. Co dziwne zajęło jej to tyle czasu jakby przeszukiwała co najmniej
torbę wielkości sporego worka na ziemniaki, a nie małą lekką torebeczkę. W
końcu wyjęła sporą sakiewkę i wręczyła mu, lecz on cofnęła rękę.
-
Załata po wykonaniu zadania – rzekł.
-
A jeśli nie przeżyjesz? - to było nieco złośliwe
z jej strony, ale jakoś samo się wyrwało.
-
Wtedy zaoszczędzisz – na jego twarzy nie drgnął
nawet jeden mięsień.
-
Jestem Yizu – rzekła gdy szli już w stronę
drogi. - a ty? Jak ci na imię?
-
Mnisi Zakonu Świętego Krzyża nie mają imion.
-
Każdy ma jakieś imię!
-
My nie. Łowcy
po prostu są łowcami.
-
Więc jak się rozróżniacie?
-
Nie spotykam zbyt wielu wykonawców tej profesji.
-
No ale...
-
Łowcy nie mają imion – uciął temat.
Nastał dzień, kiedy byli mniej więcej w połowie drogi do
Carmilli, jednego z większych miast targowych w okolicy. Co prawda szli
niemalże w lesie, pod konarami drzew, ale odrobina słońca i tak ją dosięgała. Obserował
grę świateł promieni, które odbijały się i załamywały o jej niewidzialną,
dopasowaną do ciała i jakże niezawodną barierę. Sprawiało to wrażenie lekkiego
skrzenia się skóry, jak gdyby zrobiona była ze szkła. Wampirzyca była drobna i
tak niepozorna, że mogłaby niemalże uchodzić za nastolatkę. Zastanawiał się ile
miała lat gdy została przemieniona. Siedemnaście? Może dwadzieścia, na pewno
nie więcej. Z doświadczenia wiedział, że wampiry są niesamowicie niebezpieczne,
ale ona sprawiała wrażenie, jakby była człowiekiem z niewygodną chorobą, której
nie mogła się pozbyć więc żyła tak, jak potrafiła. Przedstawiciele jej rasy,
jakich dotąd spotykał byli dość aroganccy i narwani. Ona mimo niesamowicie
ludzkich emocji nie emanowała siła ani dostojnością jak inni. Była po prostu
dziewczyną przy której zapomina się kim naprawdę jest, dopóki znów nie pokaże
kłów. Przez pół dnia prawie wcale się nie odzywała. Właściwie to milczała od
momentu, gdy tak drastycznie uciął temat imienia. Czyżby się obraziła? Ze
zdziwieniem odkrył, że zaczyna się zastanawiać jak przerwać tę niezręczną
ciszę. Szła przed siebie z broda wysoko uniesioną, pewna i dumna jak paw, ale
wiedział, że to tylko pozory. Gdzieś koło południa dotarli do przydrożnej
karczmy. Wręczyła mu mała sakiewkę i zniknęła na godzinę. Wieczorem, tuż przed
bramą do Carmilli podała mu kolejną sakiewkę i skierowała do najbliższego baru.
Mówiła rzeczowym tonem, tak jak popołudniu, ale wypranym z emocji. Zastanawiał
się czy nadal się na niego dąsa. Nie dane mu było jednak zapytać. Chwile
później ulotniła się jak poprzednio, a on uznawszy, że właśnie w tej karczmie
mają się spotkać ruszył chowając sakiewkę pod płaszcz. Strażnik przy bramie
powitał go serdecznie, co wywołało lekkie zdumienie, ale mnich nie dał nic po
sobie poznać. Żółte od tytoniu zęby strażnika wyszczerzyły się w przyjaznym
uśmiechu.
-
Z nieba nam spadacie panie łowco – powiedział –
będziemy mieli dla was dobrze płatne zlecenie, ale o czym jo godam! - okrągła
rumiana twarz znów została przyozdobiona żółtymi zębami – Najpierw panie łowco
odpocznijcie w którejś z naszych oberży, a jo powiadomię władze, że
przybyliście.
Łowca niespiesznie skierował się do wskazanego miejsca. W
budynku cuchnęło potem, brudnymi interesami i zwietrzałym piwem, ale poza tym
było ciepło i dość przyjemnie. Usiadł gdzieś w kącie i zamówił ciepły posiłek
oraz zimny trunek. O tej porze w karczmie przesiadywała cała masa miejscowych,
pili i śmiali się głośno, niewielu zwróciło na niego uwagę, lub też udawali, że
go nie zauważyli. Nie lubił miast, nie lubił tego jak ludzie na niego patrzą,
ale tutaj wydawało się, że w ogóle nikogo nie zainteresował. To go nieco
niepokoiło. Wyczuł wchodzącego maga, jeszcze zanim drzwi się otworzyły. Młody,
bardzo chudy człowiek w zielonej szacie i okularach na nosie podszedł do jego
stolika.
-
Jesteście Łowcą panie? - zapytał, ale zaraz sam
sobie odpowiedział – Och, jaki ja głupi, oczywiście, że jesteście – uśmiechnął
się nieśmiało.
Czarnowłosy nie odezwał się. Częściowo dlatego, że usta miał
pełne pieczonego kurczęcia. Wskazał magowi miejsce, by tamten usiadł. Okularnik
odprężył się widocznie i skorzystał z propozycji.
-
Jak zapewne wiecie, panie, mamy dla was
zlecenie.
-
Obiło mi się o uszy.
-
Tak, chodzi o pewnego wampira, ściślej mówiąc
wampirzą kobietę.
-
Z tego co wiem – Łowca upił łyk – bycie wampirem
samo w sobie nie jest przestępstwem. Są miasta w których wampiry stanowią
integralną część społeczeństwa.
-
Tak panie – zgodził się mag – ale widzicie
panie, ta konkretna wampirzyca nie jest ścigana za przynależność do rasy. Jest
ścigana za czyny, a wspomniałem że to wampir, bo z racji tego jest niezwykle
niebezpieczna. Została potępiona przez kościół, czyni ją to wrogiem zarówno
ludzi jak i innych istot.
-
Jakieś szczegóły? - zapytał łowca, zagryzając
chlebem.
-
Wiemy, że zmierza do miasta, albo już
przedostała się poza mury i zmierza do gildii magów, a jej celem jest pewien
ważny dla nas artefakt.
Łowca znów popił i dokończył posiłek. Spojrzenie jego
fioletowych oczu zatrzymało się na szkłach okularów jakby chciał z nich
wyczytać całą prawdę.
-
Przykro mi – powiedział w końcu – jestem tu
tylko przejazdem do następnego zlecenia. I wyruszam jutro skoro świt.
Mag wyraźnie posmutniał i zgarbił się jakby dostał jakąś
ostrą reprymendę. Próbował go jeszcze przekonać oferując więcej niż gildia mu
zezwoliła, ale łowca był nieugięty. Kiedy mag wyszedł, czarnowłosy dokończył
swój napitek i zamówił następny. Nie, żeby alkohol robił na nim jakieś
wrażenie, ale lubił jego smak. A więc gildia jej poszukiwała. Jakąż to zbrodnie
popełniła? Czy ten zwój miał aż takie znaczenie? A co z pozostałymi trzema. Nie
pytał o to maga, gdyż nie chciał wzbudzić podejrzeń, ale zanotował w pamięci,
że będzie musiał się tego dowiedzieć. Ją również wyczuł jeszcze zanim weszła do
pomieszczenia. Yizu jednak nie podeszła do jego stolika. Minęła go ledwie
zaszczycając spojrzeniem i podeszła do baru. Gdy go mijała spostrzegł , że jej
strój nieco się zmienił. Przede wszystkim miała na sobie szarą pelerynę z
kapturem, ale miał pewność, że jej bluzka, którą rozciął, też została zastąpiona inną. Wampirzyca
zbliżyła się do niepozornego staruszka pochylonego nad kuflem piwa. Klepnęła go
w plecy i rzekła wesoło.
-
Tyir, przyjacielu, znów przepijasz gildyjne
pieniądze?
Łowca dopiero teraz zwrócił uwagę na tego starszego
człowieka, który do tej pory wydawał się niemal zlewać z tłem. Zauważył, że pod
płaszczem ubrany jest definitywnie w szatę maga. Starzec niemal zakrztusił się
od klepnięcia, a potem złapał ją za ramiona i potrząsnął.
-
Yizu, oszalałaś?! Co tu robisz u licha?! Szukają
cię, poza tym jest tu łowca! - syknął.
-
Panie Tyir, nie ma powodu by robić widowisko –
odezwał się mnich, w mgnieniu oka stając za magiem
Tyir puścił wampirzyce, ale nie miał odwagi się odwrócić.
Dziewczyna uśmiechnęła się ciepło.
-
Wiem, że jest tu łowca – powiedziała łagodnie.
-
Uuu... - zaczął starzec
-
Bo on jest tu ze mną.
Staruszek wybałuszył oczy i otworzył usta, a potem je
zamknął, znów otworzył i omal nie wrzasnął poczuwszy ciężka dłoń Łowcy na swoim
ramieniu.
-
Spokojnie panie Tyir – powiedział.
-
Tyir, przyjacielu – zaczęła wampirzyca szeptem –
potrzebujemy twojej pomocy.
***
Akcja sie rozwija :) Jestem ciekawy czy wampirzyca faktycznie się dąsa :) W ogóle podoba mi się pomysł z magiczną tarczą antysłoneczną :) Pierwszy raz się z czymś takim spotkałem niezły pomysł
OdpowiedzUsuńNo dobra, ale chce więcej - musisz tak trzymać w napięciu?
OdpowiedzUsuńMusze ;P Naatępna część będzie przy okazji następnej notki na drugim blogu, czyli pewnie za jakieś dwa dni ;-) Tymczasem zapraszam do czytania innych opowiadan, lista po prawej ;-)
UsuńOj rozkręca się rozkręca :) Moje klimaty :) Czekam z niecierpliwością :) Lilith Dragonet
OdpowiedzUsuń