Prawo odpowiedniej ceny (3)
Nie słyszał jej kroków, ani jej oddechu, co dziwne nie słyszał nawet
własnego. Albo był martwy, albo to miejsce było poza egzystencją
dźwięków. Nie wiedział kiedy tu weszli, jak długo już szli, a nawet jak
się tu znalazł. Kiedy się zjawiła, powiedziała, że go poprowadzi, więc
ruszył za nią i nagle zorientował się, że tu jest lub raczej dotarło do
niego, że jakiś czas tu przebywa. Obejrzał się, ale widok był taki sam
jak przed nim. Podążali niezbyt szeroką ścieżką wysypaną czarnym żwirem.
Ścieżka ta po obu stronach miała rozmieszczone, co pół metra świeczniki
w kształcie ludzkich czaszek. Na myśl przynosiło mu to mroczne
świątynie dawnej magii, ale to coś innego zwróciło jego uwagę. Świece
wewnątrz płonęły, co nie było niczym niezwykłym, niezwykłe natomiast
było to, że ogień ów był czarny, a mimo to dawał światło lub też brak
ciemności. Za linią czaszek widniał las, równie czarny jak reszta tego,
co widział. Rozpoznawał jednak tylko najbliższe drzewa, bardziej
przypominały dziecięce rysunki, aniżeli prawdziwość przyrody. Były
jakieś takie płaskie i nie miały liści. Potrafił dostrzec tylko kilka,
te niedaleko niego. Reszta wydawała się bezkresną ścianą czerni, która
była tu wszak dominującym kolorem. Zupełnie jakby ktoś malujący ten
obraz nie miał innych farb. Spojrzał po sobie. On tu nie pasował, jego
skóra była dość ciemna, niemal brązowa, jedno oko miał zielone, drugie
natomiast raziło krwistą czerwienią. Skórzana zbroja jaką nosił też
emanowała kolorystyką na tle tej czerni, podobnie jak miecz na plecach. W
tej, za którą szedł, nie widział żadnych kolorów, przynajmniej dopóki
się nie obróciła. Wiedziiał, że złote oczy na pewno zmąciłyby stałość
tego miejsca. Strasznie długo to trwa, pomyślał.
- Kilka sekund – odparła nie zatrzymując się.
Przystanął nagle zaskoczony, a ona odwróciła się do niego. Miał racje,
jej złote oczy i biel włosów wystających spod kaptura mąciły całą tę
czerń, sprawiając niemalże, że przestawała istnieć. Otworzył usta by o
to zapytać, ale myśl była szybsza.
- Tak, słyszę tutaj twoje myśli – odrzekła.
Ruszyła znów przed siebie.
- I gdyby mnie to obchodziło, przeprosiłabym za brak dobrego wystroju – zaśmiała się.
Mówiła o kilku sekundach, a jemu zdawało się, że spędził tu już ponad
godzinę, a może dwie lub dzień. Doszedł do wniosku, że czas działa tu
inaczej.
- Nie – powiedziała rzeczowo – tutaj w ogóle nie działa czas.
Przez chwilę jego myśli okrążyły ten temat, spojrzał na prawą rękę.
Zegarek, który dostał od ojca Luvii został w posiadłości, ale miał
wrażenie, że gdyby go miał, wskazówki zatrzymałyby się.
- Nie –
rzekła zupełnie nagle – wskazówki biegłyby dalej żyjąc własnym życiem,
podobnie jak twoje serce bije w swoim rytmie, nawet jeśli nie ma tu
czasu. A potem musiałbyś po prostu go nastawić, bo po powrocie na pewno
nie pokazywałby właściwej godziny.
- Uhm – mruknął, nie lubił, gdy ktoś mu grzebie w głowie.
- Przykro mi – jednak w jej tonie nie było skruchy – to nie ode mnie
zależy, ale niedługo będziemy na miejscu i już nie będę cię słyszeć –
wyjaśniła.
Nieokreślony czas później dotarli do rozwidlenia dróg, a
ona bezzwłocznie skierowała się na prawo. Kiedy zapytał ją dokąd
prowadzi druga odnoga, odrzekła, że tamtędy przechodzą dusze. Pomyślał o
Luvii, czy ona też poszła tą drogą?
- Luvia jest tam, gdzie powinna teraz być – odpowiedziała na niezadane pytanie – Nie martw się, niedługo będziemy na miejscu.
Dzięki bogom, pomyślał, na co ona zaśmiała się znów dźwięcznie. Miała
rację, po jakiejś godzinie marszu, czy też po czasie, którego tu nie
spędzili, dotarli do zmiany w krajobrazie. Była subtelna, lecz od razu
zauważalna. Wszakże trudno przeoczyć wiszące w powietrzu drzwi na końcu
żwirowej ścieżki. Wejście, co było chyba najbardziej zadziwiające,
odznaczało się nieskazitelną niemal, choć jednocześnie nie rażącą bielą.
Kolor ten wyróżniał się nie tylko kontrastem, lecz najbardziej swoją
trójwymiarowością, w porównaniu do płaskości reszty krajobrazu. Na
drewnie wyryte były obrazy czaszek, kości i kos, a także symbole,
których znaczenia nie znał. Klamka natomiast była chyba ze srebra. Lekko
skrzyła się w czerni powietrza. Śmierć otworzyła drzwi i wpuściła go do
środka. Znaleźli się w niewielkim korytarzyku. Tu również nie było
żadnych kolorów poza czernią, ale przynajmniej ogień w ściennych
lichtarzach był normalny. Otworzyła kolejne drzwi i weszli do sporego
pokoju. Przed nim stał stół za którym zasiadały jakieś postacie.
Wszystkie wyglądały jednakowo – miały ciemne szaty z kapturami pod
którymi zamiast twarzy widział coś, co mógłby jedynie nazwać zorzą
polarną na nocnym niebie. Śmierć wyminęła go i usiadła na najbliższym
fotelu, obdarzyła go spojrzeniem złotych oczu.
- K... kim jesteście? - zapytał spoglądając na postacie bez oblicza.
Przez chwilę zapomniał gdzie się znajduje. To co widział pod kapturami,
ten bezkres wszechświata, zafascynował go do tego stopnia, że poczuł iż
pragnie się w nim zatopić. Na wieczność, która jest niczym w porównaniu
z tym bezkresem. Na zawsze, które przecież nie istnieje, jako że nie
istnieje tutaj czas. Zapragnął spędzić ten nieistniejący czas na
odkrywaniu bezgraniczności tego, co było pod kapturami.
- Jesteśmy śmierciami wszystkich światów – powielony głos rozszedł się echem po pomieszczeniu.
- Jesteś inna niż one, są takie jednakowe– stwierdził z trudem odrywając wzrok od wszechświata pod kapturami.
- Nie są – odparła śmierć spokojnie – ale ty tego nie możesz zobaczyć.
- Dlaczego?
- My śmierci przyjmujemy taki kształt, jaki skrycie wyobrażają sobie
umierający – wyjaśniła – one należą do innych światów. Ty jesteś
osobnikiem wierzącym w jedną śmierć, taką, jaką widzisz tutaj – wskazała
na siebie – dla ciebie, one są jedynie dodatkiem, tłem.
- A gdybym podszedł bliżej? - zawahał się.
- Potrafiłbyś skupić wzrok tylko na jednej z nich naraz, a każda na
którą być spojrzał, wyglądałaby tak – znów wskazała na siebie.
- Ale dlaczego, przecież należą do innych światów.
- Nie jesteśmy tym, czym nas widzicie śmiertelnicy – odezwał się
powielony głos bezkresności – ale wy nie jesteście w stanie zobaczyć nas
takimi jakimi naprawdę istniejemy.
- Więc gdybym zobaczył którąś z
was w innym świecie wyglądałybyście tak jak moja eee... - zamilkł nie
wiedząc, czy wolno mu użyć takich słów.
- Jak śmierć z twojego wyobrażenia – odpowiedziało bezkresne echo.
- Przybyłeś tu jednak w określonym celu – odezwała się białowłosa.
- No tak. Chcę, byście pomogły mi wskrzesić Luvię – odparł.
- Czyli...? - rzekł powielony głos zachęcająco.
Ven wyprostował się i przybrał oficjalną pozę. Co zresztą nie za bardzo
mu wyszło, gdyż włosy miał rozczochrane, cienie pod oczami szpeciły
jego twarz, a na skórzanej zbroi zostały jeszcze ślady krwi niedawnego
przeciwnika. Nie miał pojęcia na ile powinien zajmować się w tym
przypadku etykietą, ale to chyba nie mogło zaszkodzić. Poza tym, jak
sądził, one dokładnie wiedziały co chce powiedzieć. Po prostu wymagały
by to właśnie powiedział, dla zachowania porządku, czy też obrzędu, lub
dopełnienia rytuału. W pomieszczeniu rozlała się gęsta atmosfera
wyczekiwania - jakby zapalony lont, prowadzący do kulminacji występu,
zbyt wolno się spalał. Jakby wszyscy zawiesili na tym loncie spojrzenie,
sprawiając, że ze stresu palił się jeszcze wolniej. Demon ukłonił się z
szacunkiem. Jeśli miał prosić o coś tak ważnego, musiał im pokazać, że
naprawdę mu zależy.
- Ja, Sora no Ven pragnę skorzystać z prawa odpowiedniej ceny – rzekł w końcu.
- Czy wiesz na czym to polega? - zapytała Śmierć.
- Pojęcia nie mam – rzekł rozkładając ręce i na wszelki wypadek dodał – o pani.
- Prawo odpowiedniej ceny nie może zostać cofnięte – bezkres głosu znów wypełnił pomieszczenie.
- Czytałem o tym – przytaknął.
- Jeśli powołasz się na nie po wysłuchaniu owej ceny – dokończyły szepty wszechświatów.
- Jaka jest wasza cena?
W chwili w której to powiedział, pożałował pytania. Głęboko w jego
sercu rozpalił się ognik strachu, który narastał z każdą nieistniejącą
tu sekundą. Co, jeśli zechcą w zamian jego życie? Nie bał się umierać,
nie chodziło o to, za Luvię oddałby i sto żyć, gdyby je miał. Panicznie
natomiast obawiał się spędzenia wieczności po śmierci, bez możliwości
ujrzenia ukochanej, przytulenia jej, pocałowania. Przywołał jej obraz w
głowie, ale jak na złość jedyne co zobaczył, to gałęzie przebijające jej
skrzydła. Wspomnienie dźwięku łamanych kości i cichego uciekającego z
jej płuc powietrza wypełniło na chwilę jego głowę. Skrzywił się na ten
widok, serce mu załomotało z tłumionego gniewu i rozpaczliwej
bezradności.
- Oddasz nam swoją demoniczną moc. – rzekła bezkresność pod kapturami, wyrywając go z niechcianych wizji.
Ven milczał. Moc go nie obchodziła, a jedyne czego się w związku z tym
obawiał, to brak możliwości chronienia ukochanej. Czym byłby przy niej,
wampirzej czarownicy, bez swojego demonizmu? Zwykłym człowiekiem,
którego to ona musiałaby ochraniać na każdym niemal kroku. Byłby kimś
takim jak... Elizabeth. Przez chwilę rozważał możliwość poproszenia ją o
przemianę. Gdyby została jego wampirzą matką, miałby niemal tyle samo
siły i nadal mógłby ją ochraniać. Jednak myśli jego w końcu wskoczyły na
właściwe tory. Moc. Tylko moc? Czy to było, aż tak łatwe?
- To wszystko? - zapytał.
- To wszystko czego żądamy – odparła Śmierć.
- Ale będziesz musiał zrobić coś jeszcze, żeby ją odzyskać. Coś, co nie
zawiera się w cenie, lecz w samym prawie – dodało echo spod kapturów.
- O co chodzi? - Ven aż zadrżał.
- Zostaniesz zesłany do innego świata – zaczęła złotooka.
- A twoje zadanie polegać będzie na odnalezieniu Luvii, jej alternatywnej wersji – rzekła bezkresność.
- Istnieje jej alternatywna wersja?! - zdziwił się.
- Więcej niż jedna, choć mniej, niż można byłoby się spodziewać – Śmierć wydawała się zawiedziona.
- Twoja Luvia zneutralizowała już większość nich.
- Jak to? - nie zrozumiał.
- O ile nam wiadomo – zaczęła Śmierć – twoja Luvia jest jedyną z nich
podróżującą po światach. Kiedy w jakimś świecie pojawią się dwie
alternatywne jednostki, ta silniejsza neutralizuje słabszą, a świat sam z
siebie nakłada resztę na nowy tor istnienia.
- Czy tam, gdzie się udam, jest alternatywna wersja mnie? - zapytał.
Obawiał się trochę, że bez swojej mocy, może okazać się za słaby. Jeśli
zostanie zneutralizowany, nie zdoła uratować swojej wampirzycy. Odgonił
jednak tę myśl. Nawet jeśli spotka własnego siebie, bez względu na to
jakich środków będzie musiał użyć, pokona go.
- Nie zdołaliśmy zlokalizować alternatywnej jednostki. – odpowiedziano mu.
- Więc albo nie ma tam drugiego mnie, albo nie możecie go znaleźć. – zauważył.
- Raczej to pierwsze – odparła Śmierć – Bez względu na to skupić się musisz na odnalezieniu jej.
- I co potem? - coś czuł, że odpowiedź mu się nie spodoba.
- Musisz przyprowadzić ją tu – odpowiedziano mu.
- Takim samym sposobem jak sam się tu dostałeś – dodała Śmierć.
- I pozbawić ją życia – wszechświat spod kapturów kontynuował – by możliwa była zamiana dusz.
- Wiedziałem, że jest w tym jakiś haczyk – odrzekł zgryźliwie.
- Czy nadal powołujesz się na prawo odpowiedniej ceny? - zapytała Śmierć bez ogródek.
- Zapewne moc zabierzecie mi przed wypełnieniem zadania? - był tego pewien.
- Owszem – odpowiedziano mu.
Znów milczał dłuższą chwilę. Ta druga Luvia, najprawdopodobniej wygląda
tak samo. Czy widząc ją, będzie w stanie pozbawić ją życia? Czy
naprawdę musi to zrobić, czy może sprawdzają jego determinację? Bez
względu na to pozostawał kolejny problem. Musiał przekonać ją by
przyszła z nim tutaj. Raczej nie sądził, że się poświęci, więc musiał
wymyślić wiarygodną bajeczkę. To wszystko było cholernie pokręcone, ale
jeśli takie były wymogi, to nie miał wyboru.
- Będzie to trudne – odparł – ale zgadzam się. Znając wasze żądanie, powołuję się na prawo odpowiedniej ceny! - rzekł z mocą.
- W takim razie bywaj młody wojowniku – Śmierć uniosła blady palec w jego stronę.
Później pomyślał, że był to jakiś rodzaj błyskawicy, dziwnym zbiegiem
okoliczności tylko jarzyła się krwistą czerwienią. Ciemność nastała
nagle, jakby ktoś zgasił jedyną palącą się w pokoju świecę. Co dziwne
nie poczuł bólu jakiego się spodziewał, nie poczuł zupełnie nic.
Nie wiedział ile spał, przez zasłonę nieświadomości w końcu przedarł
się krzyk mew i zapach ryb. Doszła do niego przerażająca świadomość
własnej niemocy i czyjś donośny krzyk.
- Szybciej jełopy! Nie będziemy tu ładować do wieczora!
Ven zorientował się, że leży gdzieś między ładunkiem i jeśli szybko się
nie podniesie, gdy go znajdą, gotowi są uznać, że chce ich okraść.
Wstał gwałtownie, trochę zbyt gwałtownie, bo zakręciło mu się w głowie,
oparł się o jedną ze skrzyń, by nie stracić równowagi. Własna niemoc
przygniatała go, ale inna rzecz, ta, która go nie przygniatała,
przyprawiała go o lekkie przerażenie. Nie czuł znajomego ciężaru swojego
miecza na plecach. Spojrzał po sobie, nie miał też swojej skórzanej
zbroi, ani butów w których cholewie powinien znajdować się sztylet.
Cudownie, zabrały mu moc, broń, odzienie i wszystkie pieniądze jakie
miał przy sobie. Czyż to nie ironia losu? Wylądował bogowie wiedzą
gdzie, bogowie wiedzą kiedy i nie miał bladego pojęcia jak znaleźć
tutejszą Luvię. Sądząc po zapachu znajdował się w porcie, a patrząc w
niebo wywnioskował, że jest gdzieś około czwartej po południu.
- Panie kapitanie, powinniśmy wyrobić się za jakieś trzy godziny! – odkrzyknął ktoś.
- Ruszać się, ruszać, bo nie dostaniecie kolacji!
O dziwo głos wypowiadający te słowa ubarwiony był dobrodusznym tonem.
Ven przyjrzał się mężczyźnie nazwanym kapitanem. Był to rosły facet o
okrągłej przyjaznej twarzy i równie okrągłym brzuchu. Miał na sobie
wielkie, niezawiązane, czarne buty, ciemno zielone, marynarskie spodnie i
brudny, chyba oryginalnie biały podkoszulek. Co dziwne, nie miał opaski
na oku, kapelusza, haka zamiast dłoni, czy drewnianej nogi. Na jego
ramieniu trudno byłoby się doszukać papugi. Nie był zatem typowym
kapitanem z książek, ani tym bardziej piratem. Łódź przycumowana
niedaleko za jego plecami, wydawała się tak zwyczajna, że aż nie na
miejscu. Żagle były zwinięte, ale na burcie nie dało się zauważyć żadnej
nazwy, czy godła. Nie była to barka rybacka, raczej miała przeznaczenie
handlowo transportowe. Młodzi, silni mężczyźni co chwilę wnosili na
pokład jakieś skrzynie. Były już teraz demon uznał, że kapitanowi dobrze
z oczu patrzy, więc może zasięgnąć informacji. W końcu gdzieś trzeba
zacząć. Mimo wszystko trochę niepewnie czuł się bez broni i mocy. Idąc w
stronę mężczyzny pomyślał ponownie o Elizabeth. Prawdę mówiąc był pełen
podziwu dla jej odwagi i determinacji, jakby spojrzeć na to z tej
strony, była dla niego poniekąd wzorem do naśladowania.
- Przepraszam bardzo – odezwał się Ven, zbliżywszy się na odległość, która pozwoliła mu nie podnosić głosu.
- Tak? - tamten podniósł oczy znad jakiejś listy.
- Jestem nietutejszy, a poszukuję pewnej damy, czy mógłby mi pan udzielić informacji?
Niebieskie, inteligentne oczy przyjrzały się pytającemu, władającemu językiem zamożnych, chociaż na takiego nie wyglądał.
- To zależy kogo poszukujesz mój chłopcze.
- Nie wiem nawet czy jest w tym mieście, prawdę mówiąc, zupełnie nie
wiem gdzie ja jestem – Ven westchnął – poszukuję Luvii, ma czarne włosy,
czy może słyszał pan o niej? - zapytał z nadzieją.
- Czy słyszałem?
- okrągła twarz stała się jeszcze okrąglejsza od wesołego uśmiechu. -
Panienka Luvia jest chyba najbardziej znaną osobą w królestwie.
- Więc wie pan gdzie ona jest?
- Mój drogi chłopcze, o ile się nie mylę, po zostaniu doradczynią króla, zamieszkała na stałe w stolicy.
- Daleko stąd?
- Miesiąc czasu z dobrymi końmi lub trzy dni morzem – odparł kapitan, a
widząc minę Ven'a, dodał – zmierzamy właśnie tam, więc jeśli chcesz się
zabrać pomóż przy załadunku.
- Nie mam żadnych... - zaczął.
- Wiem, widzę – odparł biorąc się pod boki – Teris! Pokaż chłopakowi gdzie są nasze skrzynki, pomoże przy załadunku!
Niski, łysawy facet koło trzydziestki podbiegł na zawołanie.
- Teris jeste – powiedział podając mu rękę.
- Sora – odparł bez wahania Ven.
Nie wiedział, czy jego alternatywna dusza jest tu tak samo znana jak
Luvia, wolał nie ryzykować. Poprowadzono go do miejsca, niedaleko
którego się obudził. Szięki pomocy Ven'a uwinęli się pół godziny
wcześniej, na co zadowolony kapitan poklepał wszystkich wchodzących na
pokład po plecach i obiecał porządną strawę. Trzy dni podróży minęły
powoli i nudno, Ven trzymał się na uboczu. Nie chciał być zapamiętany w
żaden sposób, dlatego konsekwentnie odmawiał alkoholu i proponowanych
gier karcianych. Z wdzięcznością natomiast przyjmował posiłki i pomagał
przy pracach pokładowych. Kapitan obserwował go skrycie. Sora, jak
przedstawił się ten czarnowłosy chłopak, wyglądał albo na uciekiniera,
albo na człowieka, który właśnie wszystko stracił. Szukał doradczyni
króla, ale czego ktoś taki jak on mógł od niej chcieć? Jedno było pewne.
Jego ubiór i brak pieniędzy nie pasowały do tego jak się wysławiał, a
wysławiał się jak szlachcic. Mimo to kapitan nie pytał, nie był typem
wścibskiego plotkarza i prawdę mówiąc ta cała sprawa śmierdziała mu na
milę. W związku z tym uznał, że nie powinien się mieszać, a im mniej
wie, tym lepiej dla niego. Mimo wszystko Sora nie wyglądał mu na
przestępcę, raczej na kogoś bardzo zagubionego. Trzeciego dnia pod
wieczór dopłynęli w końcu do portu. Ku swemu zdziwieniu Ven dostał
mieszek ze złotymi monetami, gdy już skończyli rozładunek towaru.
Kapitan wyjaśnił, że to zapłata za jego pracę.
- Dziękuje – odparł nadal zaskoczony Ven – Gdzie powinienem się teraz skierować?
- Nie wiem, mój drogi chłopcze, powinieneś dalej zasięgnąć języka, na pewno ktoś będzie wiedział gdzie jej szukać.
- Dziękuję, jeszcze raz bardzo dziękuję! - po czym uścisnął mu rękę i odszedł między ludzi.
Kapitan pokiwał tylko głową, obserwując znikającego w tłumie młodego
człowieka. Coś czuł, że ów obcy, prędzej czy później, wpakuje się w
kłopoty. Świeżo opłacony Ven przeciskał się między tłumem ludzi
spieszących w sobie znanym kierunku i celu. Mijali go marynarze, wokół
których unosił się odór rybny, kupcy, zbyt biedni by pozwolić sobie na
obstawę, ale zbyt bogaci by tego nie pokazać, dziewki starsze i młodsze,
z koszami owoców i warzyw idące do domu lub na targ. Mężczyźni niosący
skrzynie na statki, lub też owe statki rozładowujący. Nie wiedział dokąd
powinien się udać, ani z kim rozmawiać. Mógł co prawda zacząć
wypytywać, poczynając od mężczyzny, który właśnie nieudolnie próbował
ukraść mu sakiewkę. Chwycił rzezimieszka za nadgarstek, zdziwiony
własną, bądź co bądź ludzką, szybkością.
- Puszczę cię teraz, a ty pójdziesz sobie i zapomnimy o sprawie, gra? - wysyczał mu niemal w twarz.
Złodziejaszek, najwyraźniej nieprzyzwyczajony do bycia nakrytym,
pokiwał tylko głową z lekkim przestrachem. Parę kroków od nich przeszło
dwóch strażników miejskich, na co Ven zareagował błyskawicznie ściskając
niedoszłego złodzieja i klepiąc go po plecach, rzekł.
- Dzięki, do zobaczenia stary druhu!
Strażnicy nie zwrócili na niego większej uwagi. Czarnowłosy puścił
zaskoczonego człowieka, po czym rzuciwszy mu znaczące spojrzenie ruszył w
dalszą drogę. Nie chciał rzucać się w oczy, nie wiadomo czy straży by
się spodobało, iż ktoś wypytuje o doradczynię króla. W końcu stanął
przed gospodą – zwyczajowym rynkiem informacji. Z tego co dowiedział się
na statku, Elinberg był stolicą królestwa Denn, co za tym idzie
największym i najbardziej zaludnionym miastem. Widać to było zresztą w
porcie, człowiek dosłownie nie mógł zrobić kroku, żeby nie musieć kogoś
przepraszać za szturchnięcie czy zmiażdżenie stopy. Gospoda z zewnątrz
też prezentowała się obiecująco. „Pod zatopionym statkiem”, cóż za
wdzięczna nazwa. Wszedł raźnym krokiem, przybierając pozę pewnego siebie
człowieka, który stara się wyglądać absolutnie nie obco. Tak jak się
spodziewał tawerna była pełna wszelakiego ludu. Główna sala była dość
obszerna, ale zauważył wejścia do kolejnych, mniejszych. Za długim,
drewnianym kontuarem stał chudy, niesamowicie wysoki mężczyzna w
poplamionym fartuchu, z przewieszoną przez pas szmatką. Miał nieco
szczurzą twarz, ale o dziwo dość przyjazną. Jego kędzierzawe, ciemne
włosy były nieco rozczochrane, a spojrzenie zmęczone, choć czujne. Ven
skierował się od razu do niego. Któż może więcej wiedzieć w takim
miejscu aniżeli jego właściciel i najlepszy słuchacz zarazem?
- Przepraszam bardzo... - zaczął Ven.
Człowiek o szczurzej twarzy podniósł na niego oczy i wyszczerzył niekompletne uzębienie.
- A witamy, witamy "Pod zatopionym statkiem”, co podać?
- Potrzebuję informacji – Ven nachylił się nad barem.
- Jak wszyscy – karczmarz znów wyszczerzył to co zostało z jego zębów, ale ściszył głos.
- Niech mi pan powie, dobry człowieku – zaczął Ven – ile będzie mnie
kosztowała informacja na temat aktualnego pobytu Luvii, doradczyni
króla?
- Luvia, ach... - karczmarz podrapał się po brodzie, prostując się na pełną wysokość.
W tym momencie ktoś położył Ven'owi dłoń na ramieniu.
- Chodź. - powiedział osobnik za nim.
Były demon obejrzał się powoli. Ten, który go zaczepił miał na sobie
pelerynę z kapturem, jego twarz była skryta. Jednak głos wydawał się
znajomy.
- Kim jesteś? - zapytał czarnowłosy.
Osobnik lekko
uniósł głowę ukazując swe oblicze. To był... Ven oniemiał. Nigdy by się
nie spodziewał, że zobaczy go tutaj. Młody, około osiemnastoletni
chłopak, z brązowymi związanymi zwykle w kucyk włosami i przenikliwymi
zielonymi oczami. Tak, wszystkie wątpliwości zniknęły, gdy tylko Ven
zobaczył te oczy! Przed nim stał Korth - brat Luvii.